niedziela, 14 września 2014

Ostatni marsz Enta





Wróciłem. Tak powitała mnie Zielona Góra. Pustym, zimnym dworcem. O godzinie 4.40 rano. Ale jednak było coś niesamowitego w tym klimacie i gdy wysiadając z pociągu nagle zostałem sam na sam z betonem i stalą. Ostatni marsz Enta....hehe :-)) Raczej ostatni "Dzień Świra".  Jeśli ktoś nie oglądał tej komedii....a raczej dramatu....to polecam. W każdym razie ostatni dzień trwał dla mnie 24h i kończy się dopiero teraz. Ja odpływam. Opiszę wszystko dokładnie jak się obudzę :-)

*********************************************************************************

No dobra. Obudziłem się.
Dziwne uczucie tak nagle się w domu obudzić. Jakoś tak nierealnie. Jakby życie nad morzem, w podróży było bardziej realne niż to prawdziwe tutaj. Bardziej kolorowe, bardziej pełniejsze zapachami, smakami, marzeniami. Ech. Tak na prawdę ten dzień zaczął się dzień wcześniej. Pobudką w Jastarni o godzinie 6.00...

Wstając z łózka poczułem, że...nie mogę za dobrze stanąć na lewej nodze. Bałem się przez chwilę, ze Achilles się poddał. Zresztą w prawej mięsień w okolicy piszczela też był wyraźnie naciągnięty.  Może to i lepiej ?? Przynajmniej będę równiej kulał na obie nogi. Tego poranka mam szczęście. Dzień zapowiada się słonecznie, a ja mam do dyspozycji pokój czteroosobowy z pięknym wielkim dywanem. Idealny do jogi. Nie mogę się oprzeć. Joga zajmuje mi prawie godzinę. Zaczynam jakoś funkcjonować. Czas w drogę.
Dziś nie ma czasu na piękno i zachwyt. Czuję jakby podróż już się  skończyła, choć jeszcze przecież trwa. Idę asfaltem. Muszę zdążyć na ten cholerny prom przecież. Pośpiech, pośpiech. Zaczynam czuć presję cywilizacji. Podświadomie wiem, że wracam do tego szajsu. Z nogami jest gorzej niż myślałem. Ja na prawdę kuleję. Zwalnia mi bardzo tempo marszu przez to. Czuję tez dziwne promieniowanie w prawym udzie. Takie od wewnątrz  jakby jakiś nerw był urażony. Jastarnia - Jurata - Hel.  Zauważam, ze mi się jakoś wcale jednak nie spieszy. Ciało i umysł rozpaczliwie chwytają się ostatnich momentów luzu życiowego. Zauważam, że już wcale nie cieszę się światem dookoła. nie słyszę już morza. Nie słyszę dzwonów jakie słyszał mały chłopiec w powieści Coelho. W głowie są już myśli co trzeba zrobić po powrocie. Kiedy do roboty ? Co z autem ?Wchodząc na Hel na chwilę wraca jednak radosny nastrój. Na skutek tego transparentu :


Hehe :-)) Jesteś w Helu brzmi prawie jak jesteś na Helu :-)) Muszę kiedyś Helu spróbować :-)) Ostatkiem sił dochodzę do Cyplu Helskiego. Ludzie dziwnie patrzą. Nic nie kumają. Idzie taki kulejący Jożin z Bażin. Ubrany z niemieckie spodnie flecktarn, z wielkim plecakiem i kijami. Dookoła ludzie w krótkich spodenkach, Piękne, luksusowo ubrane "sarenki" w swoich wyłożonych skórami Bumach i Mercach patrzą ze zdziwieniem przejeżdżając obok. Nie interesuje mnie to. Mam nawet satysfakcję, że wprawiam ich w zakłopotanie. Cel - Cypel. Naprzód!! Naprzód!! Nie chcę stawać. Bo będę siedział półgodziny zanim się podniosę. .........
Plaża. Piękna plaża. Cypel to na prawdę urokliwe miejsce, z ładnie niemal w ogrodniczy sposób zaplanowanym pasem rekultywacyjnym roślinności wydm. Zieleń przeplata się z fioletowymi kwiatami, piaskiem, błękitem nieba i szumem fal. Uśmiechnięci ludzi w kąpielówkach są na plaży. Już widzę morze, pod stopami znajomy cholernie przyjemny w tym momencie osuwający się, gorący piasek....siadam na najdalej wysuniętym brzegu cypla... W końcu wiem, że przede mną tylko morze.......Dalej nie dojdę...



Przede mną tylko morze .....


Słońce przyjemnie pali. Szum fal. Gorąco. Wreszcie ogarnia mnie uczucie spokoju. Dotarłem. Jestem tu. Dałem radę. Mission completed....Odlatuję, zasypiam na 15 min na siedząco.
Nagła pobudka!!! PROM!!!!!!!! Ufff....dopiero 11.00. W 4h zrobiłem około 13 km. Masakra!!!! Muszę już na prawdę mieć dość. 
Szukam kamienia. Postanowiłem, że z każdej wyprawy nie będę przywoził gadżetów ze sklepów pamiątkowych, tylko będę zabierał ze sobą  kawałki odwiedzonych miejsc...jest problem. Cypel jest gładki i bez kamieni....szukam 30 minut. Lipa. Wracam bez kamienia :-(  A po drodze były takie piękne kamienie!! Ale nie !! Zachciało się  z Cypla. Właśnie z tego momentu końca wyprawy. I miało być pięknie a wyszło jak zawsze :-(  

Czas na ostatnią rybkę :


Rybka dobra, że hoho. A piwko Namysłów ??? Rewelacja. Jak będziecie w tamtych okolicach koniecznie spróbujcie :-) Lekkie, jasne, nie słodkie ale i nie gorzkie jak Grolsch. Idealnie wyważone smakiem.  No i czas na prom.


Hehe :-) Mała zaprawa przed wielkim promem na jaki wsiądę za rok w Świnoujściu :-)


Kolejny bilet z podróży.
podoba mi się faktura metalu i światło na jakim zrobiłem to zdjęcie.

Siedzę w spokoju na górnym pokładzie na białej ławeczce. Czekam na wypłynięcie. Słońce grzeje, wiatr ciepły i łagodny owiewa twarz. Mało ludzi. Przeważnie starsze pary. Coś mi się tu nie podoba. Za mało pasażerów. A w kapitanacie powiedzieli, że mają zamówienie na dziś.....kufa. Wykrakałem....zaczyna się dzień świra... Z rosnącym dudnieniem i narastającym hałasem na górny pokład wdzierają się dwie grupy kolonialne z małymi bachorami !!! Tak. Z bachorami. Tego się nie da inaczej nazwać. Chyba, że szarańczą. 4 opiekunki kompletnie nie radzą sobie z maluchami. Blokuję się plecakiem siadając w rogu. Może to pomoże....Nie pomogło. Plecak okopany po 10 minutach przez latające rozwrzeszczane dzieciary. Jakiś młodziak musiał się wywrócić zahaczając oczywiście butem o moje szelki nośne plecaka i spaść kolanem na torbę z aparatem. Po czyn z rykiem uciekł w drugą stronę....Ja pier.....ę!!!! Mam nową wizję tego rejsu. Albo wyskoczę teraz i dopłynę wpław do Gdyni albo powyrzucam wszystkie te bachory za burtę !!! Staram się uciec myślami. Przez półgodziny poluję na 1 czyste zdjęcie bez rąk, nóg, głów i korpusów małych separatystów. W końcu je mam. Żegnaj Helu :-(


Rejs w pewnym sensie mnie rozczarował. Myślałem, że przez chwilę będę na otwartym morzu. A tutaj ??? Jeszcze Hel dobrze nie zniknął a już się pojawiły zarysy Gdyni. Trochę lipa. Po godzinie docieram do celu. Próbuję ustawić się w boksie startowym do wyjścia jako pierwszy. Mam tylko 45 min, żeby znaleźć się na dworcu pkp i o 17.13 muszę wsiąść w pociąg. A jeszcze bilet kupić.  Niestety pozycja startowa zajęta 15 min przed planowanym czasem przybycia nic mi nie daje. Nagle robi się pełno bachorów dookoła, przepychają się wrzeszczą. Nie wytrzymam. Gdzie jest mój magnez ???? !!! Po chwili zostaję wyparty nie tylko przez bachory ale i przez jakieś tłuste babsko. Dobra jest hasło start, Z promu wylewają się bachory. Wylewa się tłusta pani. Przepuszczam starszych ludzi i parę z wózkiem...schodzę jako jeden z ostatnich. Teraz niczym Walter Mitty pędził do roweru przed pijanymi chilijczykami  w  filmie "Sekretne życie Waltera Mitty" ja pędzę tak na dworzec. To musi wyglądać żałośnie. Przepycham się przez tłum. Nagle mam wrażenie, ze nikomu się nie spieszy. Kulejący z tym plecakiem. Dobrze, że przynajmniej zdążyłem zmienić spodnie na bardziej normalne, zielone, nierzucające się tak w oczy. Jak ten Achilles i ten mięsień naderwany bolą !!! Auć-auć, auć-auć!! Jeszcze pojawiły się na piętach otarcia. Pieką jak cholera. Ale posuwam się jakoś na przód. Zdążyłem już się zgubić. Poszedłem nie tą uliczką, którą wskazała nawigacja piesza w telefonie, ale się szczęśliwie odnalazłem w miejskiej dżungli. Już jestem na dworcu. Już mam bilet. Podjeżdża pociąg. Akurat wbiegam na peron. Wsiadam. Pakuję się do przedziału, Wrzucam mandżur na półkę......siedzą. Ludzie znów na mnie dziwnie patrzą. Cały spocony, Śmierdzący....kufa! Jak im wyjaśnić, że właśnie przeszedłem 2/3 polskiego wybrzeża ???  Pociąg rusza do Szczecina. Tam przesiadka do Zielonej  Góry. Dobrze, że w Gdyni zdążyłem. Inaczej bym tam kisił do 22.00 a potem w  Poznaniu bym 5h czekał  na przesiadkę. W końcu dojeżdżam do mojego miasta. Gdy pociąg odjeżdża, zostaję sam.


 Przede mną tylko beton i stal. 



Nagle zapada cisza. Umysł dryfuje chaotycznie jak płatki śniegu. Jest około 5.00. Mija właśnie dwudziesta czwarta godzina  od czasu pobudki.   W 1 sekundzie rozumiem już co się stało...to koniec podróży, koniec wyprawy. Ostatni marsz Enta dobiegł końca. Wlekę się do domu. Wcale mi się nie spieszy. Jestem jakiś taki obojętny. Kuśtykam jakby bez celu, w niebycie. Myślami już jestem gdzie indziej....co teraz ??? bo czuję, że ta wyprawa mnie zmieniła. Raczej nie będę już takim człowiekiem jak przed wyprawą. Moje podejście do życia uległo znacznej zmianie. Mam nadzieję, że cywilizacji nie uda się mnie już sobą skazić na nowo. Czuję się zaipregnowany przed syfem tego świata. W głowie kołaczą się różne pomyły na samego siebie. Może na emeryturze nad morzem się osiedlić ?? To by nie było złe. W jakiejś miejscowości, nie za małej, nie za dużej. Gdzie jest Tai Chi lub Joga?? Ten klimat mi służy. Za chwilę, sam nie wiem skąd, pojawia się myśl....teraz to na krajobrazy do Czech jadę !! Pierd....ę ten świat. Zarabiać trzeba, ale zarabianie na życie nie jest życiem. Może uda się wykręcić trochę kasy na Czechy i na ten Bornholm w tym roku ?? A może zacznę od wizyty z aparatem w Parku Ciemnego Nieba w górach Izerskich?? Tak dawno sobie to obiecywałem. A w ogóle to powinienem się na kurs abc nurkowania zapisać. I na Kurs sternika. I wynająć od czasu do czasu jakąś Omegę, żeby pożeglować sobie....myśli myśli myśli....plany, myśli coraz tego więcej w głowie, coraz większy chaos. Mijam Tesco. Sam nie wiem kiedy spożywam browarka w pobliskim lesie,. Zaczyna świtać. Wracam do domu już 2 godziny. Mimo, ze droga z dworca do domu zajmuje tak na prawdę pieszo max 40 min. Myśli, myśli. Znikają gwiazdy. Nagle dopada mnie pytanie : A co ze sprzętem foto ?? Jak go rozbudować ?? W co inwestować, żeby zdjęcia miały lepszą jakość techniczną ?? Iść w pełną klatkę czy pozostać w mocnym APSC ?? ... .chce mi się spać....Nie nie!!! Dość tego!!! Muszę w sobie na prawdę zakończyć tę wyprawę. Widzę wstające słońce. Czas spać........

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz